William
Golding, Władca much, 1954
Tytuł oryginału: Lord of the flies
To klasyk gatunku.
Powieść noblisty, która narobiła sporego zamieszania. Znam ją z
czasów studiów, jednak nie pamiętałam zakończenia. Dlatego podczas
czytania nieprzerwanie towarzyszył mi dreszcz emocji i lekki strach. Atmosfera
na wyspie, na której znalazła się grupa chłopaków, od początku jest bardzo
gorąca. W dosłownym i przenośnym znaczeniu.
Cała akcja skupia się na perypetiach dzieci, które ocalały z katastrofy lotniczej. Najmłodsi mają sześć lat a
najstarsi około czternastu. Na stronach książki będą starali się przetrwać w egzotycznych
warunkach, polować i czuwać nad ogniem, wybiorą spośród siebie przewódcę, pokłócą
się i doprowadzą do niejednej tragedii. Autor przeprowadził swego rodzaju eksperyment
analizując zachowanie dzieci pozostawionych samym sobie. Przedstawia charakterystyczne postawy wpisujące się w utarte stereotypy. Kilku z głównych bohaterów prezentuje
typowe cechy społeczeństwa. Są przywódcy i ślepo im oddani, jest inteligentny
ale obśmiewany, są doradcy i oszuści. Pojawiają się dobre i złe charaktery.
Wszystko to sprawia, że powieść nabiera cech paraboli, którą można różnorako
odczytywać i analizować.
Nie jestem jednak tą powieścią zachwycona tak jak wydaje
mi się, powinnam być. Temat Władcy much trochę się już oklepał. Duża część
książki opisująca po prostu perypetie chłopaków na wyspie trochę się dłuży i
nie zaciekawia. Oczywiście nie odbiera to całej historii jej uniwersalności,
jednak nie przemawia do mnie aż na tyle, abym uznała ją za arcydzieło.
Trzeba trochę wczuć się w sytuację, aby zacząć czytać z ciekawością i odkryć w całej tej historii jej alegoryczny charakter. Może
zima po prostu temu nie sprzyja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz