Maciej Płaza, Skoruń, 2015
„Jabłko trzeba chwycić delikatnie, z szacunkiem, jak jajko. Nie ściskać,
tylko ująć, podtrzymać u dołu małym palcem, palec wskazujący oprzeć o ogonek i
na tej dźwigience przechylić je jednym ruchem, tak by ogonek pękł, a jabłko
bezpiecznie zostało w dłoni.”
(s.225)
Wielokrotnie nagradzana debiutancka książka Macieja Płazy to skarbnica
moich wspomnień. Wychowałam się na wsi i każda strona tej opowieści to powroty obrazów,
zapachów, sytuacji, osób z lat dzieciństwa i młodości. Do grona moich
ulubionych powieściopisarzy podejmujących nurt wiejski wpisuję więc obok Myśliwskiego,
Miłosza (za Dolinę Issy) i Reymonta również Płazę. Podobnie jak u dwóch
pierwszych proponuje on narrację z perspektywy chłopca. Dziecięce spojrzenie
jest dokładnie takie jak moje wspomnienia. Magiczne, miejscami idylliczne a
miejscami szorstkie i brutalne.
Siedem odrębnych opowiadań składa się na spójną opowieść o losach
mieszkańców nadwiślanych wiosek. Realistycznie nakreślone charaktery dorosłych odczuwalne
z perspektywy dziecka i przy tym poetyckie opisy pracy sadowników, uzupełnione
są retrospektywami z przeszłości wojennej a potem komunistycznej. Wieś jawi się jako przesiąknięte tajemnicami dorosłych i minionych czasów
miejsce pełne prostych i szczerych ludzi oddanych fizycznej
pracy z pokolenia na pokolenie.
Jednak realizm tej powieści miesza się tutaj z
jakąś magicznością. Zapewne za sprawą stylizowanego języka i poetyckich wstawek
nie tylko opisujących przyrodę ale również wydarzenia z przeszłości. Cudowne
fragmenty do których będę często wracać, cały opis powodzi albo wpadających do
rzeki uzbrojonych Niemców, czynią tę książkę dla mnie wyjątkową. Wieś właśnie
taka jest. Brutalna, realistyczna, szczera. Wszystko współgra z rytmem
przyrody, każdy dzień podporządkowany jest naturze a wszystkie relacje, emocje,
charaktery czuje się ze zwielokrotnioną siłą.
„Teraz radio milczało, a myśmy tkwili w kuchennym milczeniu, jak gdyby świat zatrzymał się na progu. Za oknem toczył się, gadał po swojemu: poszczekiwał wilczur Kiliańskich, piały koguty, śmiały się kaczki, klerkoli samotny ciągnik, może Grębowce mimo skweru jechali w pole, u Lipców wciąż jarmoliła betoniarka, kręcił się w niej beton na nowy chlew. Wszystko łączyło się w zwykłą przyśpiewkę o upalnym dniu.” (s.336)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz