Zośka Papużanka, Szopka, 2012
„Ćwiczenie językowe na literę ‘w’: Wandzia nie ma wstępu. Wstęp wzbroniony.
Nie wprowadzać Wandzi. Nie wchodzić z Wandzią. Wandzia wiedziała – wolność to
widmo. Wandzia won.”
(s.
42)
Spodobał mi się literacki debiut Zośki Papużanki. Choć to przygnębiająca
historia rodzinna, kreująca właściwie w większości tylko negatywne charaktery i
nic specjalnie odkrywczego nie wnosi to jednak czytało się bardzo dobrze.
Zapewne za sprawą oryginalnego stylu pisarki i ciekawych połączeń językowych. Śmiało
nawet stwierdzę, że znowu forma góruje nad treścią. A ponieważ chętnie zanurzam
się w interesująco opowiedziane historie, również tym razem podobały mi się
Papużanki zabawy słowotwórcze.
Wykreowana w powieści rodzina to dominująca i wredna matka-żona, całkowicie
poddany jej małomówny choć interesujący mąż-ojciec-nieojciec, fałszywy choć
zdolny Maciuś-syn i nieśmiała, żyjąca w poczuciu winy Wandzia-córka. Co się wyprawia
w tej rodzinie to głowa mała. Ubarwiona żałosnymi monologami matki opowieść
zasmuca i denerwuje jednocześnie. Denerwuje jakimś dziwnym uczuciem wkurzenia,
że naprawdę są takie rodziny. Może całość jest trochę ubarwiona, jednak zdaję
sobie sprawę z istnienia tak okropnych żon i głupich synów. Nic nie da się
na to poradzić. Można tylko przeczytać i wyciągnąć wnioski. Jak destrukcyjny
może być wpływ rodzica na dziecko. Jak można zniszczyć komuś całe życie swoją
osobowością i jak odpowiedzialnym zadaniem jest posiadanie dzieci wiążące się
przecież z ich wychowaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz