Anna Janko, Mała
zagłada, 2015
„Łzy matki są dla dziecka zbyt ciężkie. Dzieci nie powinny nigdy ich oglądać, jeśli komuś zależy, by miały poczucie bezpieczeństwa. To co się wtedy czuje, jest wbrew zwykłemu biegowi rzeczy, jest nienaturalne, przykre, wstydliwe, powodujące egzystencjalne mdłości i zimny strach. W drugą stronę kołysanka nie śpiewa.”
(s. 98)
Anna Janko napisała
książkę podejmującą zupełnie inny temat niż
jej poprzednie powieści. Łączy je jednak niezwykły, poetycki styl
pisarki. Janko nawet opowiadając o wojnie i jej okrucieństwach
potrafi zaklinać rzeczywistość i zamykać ją w metafory, otwierać
kilka znaczeń prostych słów i zachwycać prostymi konstrukcjami
stylistycznymi. Lekko przenosić się w różne przestrzenie
narracyjne aż w końcu przejmująco podchodzić do każdego tematu.
Mała zagłada epatuje smutkiem, ale chciałoby się ją
czytać i czytać. Wgłębiać się w te słowa.
Janko na kartach powieści
dokonuje spowiedzi, zapisuje wszystko to co całe życie chciała
wykrzyczeć. Porządkuje w słowa swoje myśli,
wiedzę i uczucia. Przerabia rodzinną traumę, aby ją w sobie
oswoić. Książka ta ma formę monologu wewnętrznego, pamiętnika,
listu do matki albo rozmowy z nią. Treściwe rozdziały, zwieńczone
konkretnym tytułem opisują nie tyle samo wydarzenie jakim była
pacyfikacja wsi Sochy na Zamojszczyźnie 1 czerwca 1943 roku, ile
wszystkie jego przechodzące z pokolenia na pokolenie konsekwencje.
Matka autorki miała
dziewięć lat gdy na jej oczach Niemcy zabili rodziców i spalili
całą rodzinną miejscowość. Dziewięć lat, kiedy zawalił się
świat. Swoje emocje, przeżycia z tamtego czasu przekazała dzieciom
w genach „twoje koszmarne sny dostawały się do mojego
krwiobiegu przez pępowinę, gdy jeszcze tkwiłam w twoim brzuchu”.
Anna Janko wspomnienia matki uzupełnia historyczną wiedzą,
liczbami, statystykami i co mnie najbardziej zdziwiło nazwiskami.
Zostawia w swojej książce ślad po konkretnych osobach. Wymienia z
nazwiska dobrych i złych Niemców, oprawców i ofiary. Jej wywody
przyjmują czasami formę eseistyczną podpieraną psychologią a
nawet filozofią. Niezwykłe to przemyślenia i mimo traumatycznego
tematu, który podejmuje muszę napisać, że jest to piękna książka,
bo nie znajduję innego określenia. Piękna bo upamiętniająca
tamtych ludzi i piękna bo bardzo spokojna w swoim wydźwięku.
Pisarka z szacunkiem podeszła do bliskiego swemu sercu tematu,
ostrożnie stąpa po bliznach.
„Strach jest tak
naprawdę nie do opisania. Mnie się kiedyś zdawało, że wszystko
jest do opisania. (…). Skoro na początku było słowo, to powinno
się znaleźć i potem. Ale niestety. W kwestii strachu to się nie
udaje. Bo czy można ubrać w słowa pustkę, która wyje? Pustkę,
która wyje biegnąc na oślep? Pustkę, która wyje i biegnie na
oślep, nie ruszając się z miejsca? Jak płonący lód parzy i
ziębi zarazem? Od czegoś takiego słowa odpadają jak papierowe
strzałki. Właściwie zanim dolecą, to się już spalą. Nie ma
słów. (s.67)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz