"Marysia rzeczywiście lubiła Antoniego Kosibę. Była przede wszystkim zaciekawiona jego fachem. W miasteczku cuda o nim opowiadano. Mówili, że kogo ręką dotknie, choćby umierającego, uzdrawia, że diabłu duszę sprzedał, inni znowuż, że od Matki Boskiej Ostrobramskiej taką moc otrzymał." (s.108)
Wydaje się, że opowieść o profesorze Wilczurze jest wszystkim doskonale znana, nie tylko za sprawą filmu, ale również książki. Wiem, że powieść Dołęgi-Mostowicza to klasyk, do mnie historia ta dotarła jednak dopiero teraz. Film oglądałam dawno temu i nie dużo z niego pamiętam. Pod koniec roku, w ciepłym fotelu zachwyciłam się tą przedwojenną prozą, która przeniosła mnie na polską wieś i wzbudziła dużo emocji.
Doskonały chirurg za sprawą przypadkowych, tragicznych zdarzeń traci pamięć i rozpoczyna życie tułacza pod innym nazwiskiem. Dzięki niebywałemu talentowi medycznemu zyskuje sławę jako wiejski znachor i uzdrawia ludzi. Akcja książki czasami wydawała mi się zbyt szybka, miałam ochotę przypatrywać się dzień po dniu przygodom doktora-znachora, całość fabuły obejmuje jednak aż dwanaście lat. Urzekła mnie ta przedwojenna rzeczywistość, mentalność ludzi z małej miejscowości i niespotykany, złoty charakter głównego bohatera.
Styl autora powieści sprawia, że pochłania się ją bardzo szybko. Podobał mi się przede wszystkim staropolski język w połączeniu z trafnymi spostrzeżeniami i malowniczymi opisami. Pozycja idealna na długie, zimowe wieczory. Pozostaje mi teraz sięgnąć po kontynuację "Znachora", wydaną w 1939 roku powieść "Profesor Wilczur", a potem obejrzeć oba filmy w reżyserii Jerzego Hoffmana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz