Stefan Chwin, Esther, 2001
„Zapach
ognia, irysy, mocny aromat róż. I ta suknia z jasnego jedwabiu, falbany, to
przysłaniające, to odsłaniające czubki butów, jasna szyja, kolczyki, odsłonięte
ramiona…Patrząc na nią czułem się jak po szklaneczce czerwonego Vercorsi.”
Stefan Chwin w każdej swojej prozie przemyca poezję. Czytając
o pannie Esther niemalże unosiłam się nad literkami. Przez uduchowienie tej
tytułowej postaci swojej książki autor sprawił, że stała się ona trochę
nierealna. Czyż można być tak cudownym, idealnym jak panna Esther? Cała powieść
jest lekko odrealniona, ale czyta się dobrze. Szczególnie miłośnicy poezji powinni
być zadowoleni. Gdzieś między Gdańskim a Warszawą
główni bohaterowie walczą o przetrwanie w szybko i niespokojnie zmieniających się czasach XX wieku.
Powieść Chwina jest nieco dziwna ze względu na szerokie
umiejscowienie w czasie i przestrzeni. Pierwsza połowa książki dłuży się eleganckimi
opisami panny Esther, jej choroby i nadzwyczajnych wydarzeń rozgrywających się w pobliżu.
Druga połowa nabiera tempa. Po cudownym ozdrowieniu główna bohaterka znika z
pola widzenia, a my przyzwyczajeni, że wszystko kręci się dookoła niej, wypatrujemy
jej na każdej stronie. Autor pozostawia czytelnika w roli podobnej zakochanemu
Aleksandrowi. Potrzebujemy jej obecności, wyobrażamy sobie różne rzeczy i nie
tracimy nadziei, że ją jeszcze zobaczymy. Niepewność do ostatniej strony.
Utrzymana
w klimacie tajemniczości powieść pozostawia jednak niedosyt. Może dlatego, że
jestem przyzwyczajona, że literatura daje mi prawie zawsze odpowiedzi na
wszystkie pytania. Chwin pozostawia swojego czytelnika ze zdziwieniem, że to
już koniec i nic więcej nie będzie. W ramach pocieszenia można przeczytać
książkę od początku. Może za drugim razem nie dam się tak łatwo omamić Esther.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz