wtorek, 10 lipca 2012

Toskańskie historie


Wybierając się tego lata do Toskanii postanowiłam już wcześniej za sprawą literatury poczuć włoski klimat. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak duży wybór mam wśród książek beletrystycznych, których akcja umiejscowiona jest właśnie w pachnącej słońcem i oliwkami Toskanii. W moje ręce wpadły dwie zupełnie przypadkowe książki, upatrzone na półkach siostry i koleżanki. Choć był to przypadek, powieści te, mimo iż diametralnie różne, w pewien sposób się uzupełniają. Pierwsza z nich przeniosła mnie w zaczarowaną krainę otoczoną wzgórzami toskańskiej wsi, a druga w świat  przesiąknięty snobizmem, do bogatej posiadłości umiejscowionej gdzieś między Sieną i Florencją.


Marlena de Blasi, Tysiąc dni w Toskanii, 2004



To pachnąca, smakowita książka. Autorka powieści prowadzi kulinarne podróże, o których następnie opowiada w swoich powieściach. Po bestsellerze Tysiąc dni w Wenecji  pisze o Toskanii, skupiając się głównie na przyjemnej stronie życia zgodnego z ucztowaniem przy stole, naturą i porami roku. Z opowieści tej wyłania się obraz Toskańskiej prowincji, ludzi pracujących dla samych siebie, dbających o swoje podniebienia i nade wszystko kultywujących obrzędy i tradycje związane z biesiadowaniem.

Historia sama w sobie wydaje mi się trochę mało prawdopodobna. Dziennikarka i jej mąż uciekają z Wenecji, z domu na plaży, aby zamieszkać w „stajni” (jak o swoim nowym domu mówi bohaterka), pośród obcych ludzi, na nowym zupełnie terenie. Jak się jednak okazuje, dobre jedzenie jednoczy ludzi i częstując nowych sąsiadów kwiatami cukinii zdobywają oddanych przyjaciół. Budują w domu wielki piec i stają się właściwie samowystarczalni. W całej powieści brak wyraźnej akcji, przez co miejscami historia ta dłużyła się, ale warto było ją przeczytać, właśnie ze względu na niesamowity toskański klimat unoszący się nad drzewkami winogronowymi i oliwkowymi, pachnący świeżo upieczonym chlebem i winem!

Zabawne, że włoskie jedzenie jednoznacznie kojarzy się zazwyczaj ze spaghetti i pizzą! Tymczasem, w książce traktującej o włoskiej kuchni, nie ma o tym ani słowa. Cieszę się, że Marlena de Blasi burzy ten stary stereotyp i otwiera czytelnikom oczy na prawdziwe włoskie jedzenie. Czytając książkę przypominałam sobie wakacyjne, studenckie czasy kiedy pracowałam we włoskiej restauracji, wróciły do mnie zapachy przypraw jakich używał do swoich pysznych dań szef kuchni Antonio.

Marlena de Blasi pomiędzy rozdziałami swojej książki umieściła egzotyczne przepisy na potrawy o jakich opowiada. Są to między innymi: Fasola duszona w butelce umieszczonej w gorącym popiele, Kiełbaski winiarza zapiekane z winogronami, Wiśnie Ducha Świętego czy też cała masa przepisów na niesamowite kasztanowe dania oraz sławny zapiekany chleb Bruschetta.

Po książce tej opiewającej kult chleba, kulturę jedzenia i wyższość prawdziwych ziołowych przypraw miałam ogromną ochotę na kuchenne eksperymenty albo raczej na zabawę gotowaniem. Główna bohaterka Chu uczestniczy w sezonowych zbiorach winogron, kasztanów, trufli czy też oliwek. Smakowicie opowiada nie tylko o tym co je ale przede wszystkim drobiazgowo relacjonuje cały proces przygotowania potrawy, nie zapominając o obrzędach jej podania czy konsumowania.

Oczywiście powieść ta nie opowiada tylko i wyłącznie o jedzeniu. Autorce udaje się również trafnie scharakteryzować klimat małej, toskańskiej wsi i jej mieszkańców. Chociaż muszę przyznać, że czasami miałam wrażenie, iż czytam o ludziach z zupełnie innej epoki. Tym bardziej już nie mogę się doczekać podróży w te miejsca aby osobiście przekonać się jak jest naprawdę.


Esther Freud, Miłość w Toskanii, 2011




Jestem świeżo po lekturze książki napisanej przez prawnuczkę Zygmunta Freunda i nadal dziwie się sobie, że doczytałam ją do ostatniej strony. Zastanawiam się nawet po co? Znowu straciłam czas na bezsensowną, nic nie wnoszącą historię. Moją dużą wadą jest nieumiejętność rzucenia książką, która mnie nie interesuje, nudzi albo swoją banalną historią zupełnie nie zasługuje na uwagę. Zazwyczaj chyba ciągle wierzę, że gdzieś pod koniec okaże się, że jednak było warto. Doszukuję się na każdej stronie usprawiedliwienia dla autora. Tym razem jednak, jak często zresztą, nie znalazłam nic co mogłoby uspokoić moje wyrzuty sumienia, co do straconego przy tego typu powieści czasu.


Sprytnym i jak się okazuje bardzo trafnym posunięciem wydawcy była zmiana tytułu. Oryginalny tytuł brzmi Love falls, pierwsze polskie wydanie książki ukazało się pod tytułem W pułapce miłości a drugie, które wpadło w moje ręce, nosi tytuł Miłość w Toskanii! Oczywiście sięgnęłam po tą książkę właśnie ze względu na Toskanię w tytule. Chwyt markietingowy jak najbardziej więc spełnił swoją funkcję.

Nie chcę się rozpisywać o książce, która nie jest tego warta. Zbyt dużo Toskanii na jej kartach się nie doszukałam. Wydaje się jakoby ta włoska kraina to jedynie wielkie posiadłości z basenami na podwórkach i dużymi, szybkimi samochodami. Akcja rozgrywa się latem przedstawiając przygody siedemnastoletniej Lary, która z ojcem przyjechała z Anglii do Włoch. Podczas swojego pobytu u znajomej ojca w pięknej willi, Lara poznaje grupę bogatych i co się z tym wiąże rozpieszczonych, młodych ludzi. Kolejnych wydarzeń można się już chyba domyśleć, bo fabuła okazuje się bardzo przewidywalna i niczym nie zaskakuje. Po wakacjach zakochana Lara musi opuścić niemalże ze łzami w oczach swoich znajomych i wrócić do domu, zastanawiając się czy przypadkiem nie jest w ciąży i z kim! Oprócz kilku scen z Florencji i Sieny gdzie bohaterka miała okazję uczestniczyć w sławnych wyścigach koni, włoskich akcentów nie ma w książce prawie wcale. Dla dorosłych powieść ta jest zdecydowanie zbyt infantylna, nastolatkom nie poleciłabym jej jednak ze względu na obsceniczne, erotyczne wątki. W związku z tym nie wiem dla kogo została napisana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz