Jacek Dehnel, Matka
Makryna, 2014
"Odtąd zaczęło
się największe moje w życiu pożądanie, jedyne pożądanie rzeczy
ziemskich, jakie kiedykolwiek w sobie miałam: pożądanie książki
i władzy, którą daje książka nad słowami: to, że niesie słowa
bez otwierania ust, sekretnie, że może służyć chwaleniu Boga i
nieprzystojnemu śmiechowi.”
(s. 366)
Wymowna okładka
najnowszej książki Jacka Dehnela mówi sama za siebie. Zakonnica
bez twarzy a raczej w domyśle - z kilkoma twarzami, wielka oszustka
czasów romantyzmu, matka Makryna Mieczysławska – męczennica,
przełożona klasztoru grekokatolickiego vel Irena Wieńczowa, wdowa
po rosyjskim oficerze. Pisarz wziął na warsztat jedną z
najbardziej niesamowitych zagadek XIX wieku. Dał głos albo raczej
dwugłos samej zakonnicy, tworząc książkę będącą jej
monologiem czy też swoistym pamiętnikiem. W kolejnych rozdziałach na przemian kobieta opowiada swoją historię z dwóch
punktów widzenia. W parzystych opisuje swoje męczeństwo jakiego
doznała będąc przełożoną klasztoru, która była wraz z
innymi siostrami torturowana i więziona przez Rosjan, bo
odmówiły przejścia na prawosławie. W nieparzystych, zdaje relację
ze swojego „prawdziwego” życia od momentu śmierci męża, który
znęcał się nad nią fizycznie i psychicznie. Obie wersje są
równie fascynujące co wiarygodne, głównie za sprawą stylizacji
języka powieści i niesamowitemu darowi opowieści matki Makryny, w
którą z talentem wcielił się Jacek Dehnel.
Autor w wywiadach
podkreśla, iż napisał powieść a nie biografię, dlatego trzeba
wziąć pod uwagę fakt, że choć wszystko o czym czytamy w tej
książce jest oparte na źródłach historycznych, to jednak w dużej
mierze jest to próba rekonstrukcji prawdziwych wydarzeń,
szczególnie jeśli chodzi o utajane wydarzenia z prawdziwego życia
Ireny-Makryny. W każdym razie pisarz prowadzi narrację równoległą
tak pomyślnie, że ostatecznie jakakolwiek byłaby prawda o
bohaterce jego książki, nie da się jej nie lubić. Nawet kiedy
kłamie, zmyśla albo plącze się w swojej fikcyjnej opowieści jest
nade wszystko sprytną (w pozytywnym znaczeniu), naznaczoną przez
los kobietą.
Nie bez powodu przecież
stała się postacią legendarną, uosobieniem romantycznego mitu
Polski jako męczennicy gnębionej przez Rosjan. Nie przypadkiem jej
czarowi ulegali kolejni romantyczni poeci z samym Mickiewiczem na
czele. Udało jej się wyprowadzić w pole nawet dwóch papieży o
całej Wielkiej Emigracji i klerze nie wspominając. Z jej barwnych
losów można by stworzyć fascynujący scenariusz filmowy a fakt jak
wysoko zaszła od małej miejscowości poprzez Wilno i Paryż
kończąc na Rzymie daje przykład tego, jak niesamowite
niespodzianki szykuje dla ludzi ich przeznaczenie. Jestem na różni
zafascynowana samą Makryną co książką Dehnela.
Jest to powieść o
potędze opowieści, dzięki której przy odrobinie talentu można
manipulować ludźmi; o sprytnym oszustwie i kobiecej sile dającej
niewyobrażalne możliwości sterowania ludzkimi losami;
jak także o obłędzie, który nie zawsze bywa zdemaskowany.
Jacek Dehnel stworzył
wielkie dzieło na wysokim poziomie lingwistycznym, znakomicie wczuł
się w klimat epoki i kobiecą psychikę, przypomniał albo
przybliżył szerszej publiczności ważną i ciekawą
postać-legendę. Książka niepozbawiona jest różnego rodzaju
smaczków językowych, filozoficznych czy historycznych. Silne
wrażenie wywarły na mnie opisy poetów. Matka Makryna
Słowackiego, który napisał o niej poemat nazywa „wierszokletą”
a Mickiewicza wspomina jako „kudłatego rymopisa”. Dla
upamiętnienia moich ulubionych fragmentów tej książki zacytuję tu relację
„Dehnelowej” Makryny ze spotkań z Adamem Mickiewiczem.
Przyjazd poety do
Rzymu:
„Ledwie przejechał
przez bramy, a już przeszedł przez całe miasto dreszcz, jak
piorun, już Polaczków pobudził wszystkich z letargu. Mistrz,
mistrz przyjechał, rymopis kudłaty. Zaczęli do Minerwy biegać, że
ledwie nóg nie pogubili – Krasiński, hrabia, rzucił się na
niego, ściskali się ponoć prawie do pobudzenia.” (s.322)
Pierwsze spotkanie
Makryny z poetą:
„Stanęliśmy naprzeciw
siebie w tej chatce ubogiej jak dwa garnki:ja gruba, czarno polewana,
z wierzchu szpetna, ale pełna święconej wody, a on jako ten prorok
siwy, piękny, prosty, jak strągiew farfurowa, ale do środka
najgorsze mu Towiański wlał robactwo.” (s. 325)
Pożegnanie z poetą:
„Zadrżał i prawie ze
schodka runął, ale wyściskał mnie, miękki i tkliwy. Nachyliłam
się zaraz do ojczyńki i na ucho mu szepnęłam: On już drzewo
suche. I tak było, więcej go żywego nie widziałam. Ani zresztą
martwego. Pojechał gdzieś między Turki sprośne, i tam go śmierć
zabrała. Napchali w niego zielska jakiegoś, liści, trawy, siana i
tak, jak kukłę trocinami wypchaną, przysłąli go dopiero do
Paryża i tam sobie razem z tym sianem gnije.” (s.341)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz