poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Julia-Irena-Makryna / Oszustka

Jacek Dehnel, Matka Makryna, 2014


 
 
"Odtąd zaczęło się największe moje w życiu pożądanie, jedyne pożądanie rzeczy ziemskich, jakie kiedykolwiek w sobie miałam: pożądanie książki i władzy, którą daje książka nad słowami: to, że niesie słowa bez otwierania ust, sekretnie, że może służyć chwaleniu Boga i nieprzystojnemu śmiechowi.”
 (s. 366)
 
 


Wymowna okładka najnowszej książki Jacka Dehnela mówi sama za siebie. Zakonnica bez twarzy a raczej w domyśle - z kilkoma twarzami, wielka oszustka czasów romantyzmu, matka Makryna Mieczysławska – męczennica, przełożona klasztoru grekokatolickiego vel Irena Wieńczowa, wdowa po rosyjskim oficerze. Pisarz wziął na warsztat jedną z najbardziej niesamowitych zagadek XIX wieku. Dał głos albo raczej dwugłos samej zakonnicy, tworząc książkę będącą jej monologiem czy też swoistym pamiętnikiem. W kolejnych rozdziałach na przemian kobieta opowiada swoją historię z dwóch punktów widzenia. W parzystych opisuje swoje męczeństwo jakiego doznała będąc przełożoną klasztoru, która była wraz z innymi siostrami torturowana i więziona przez Rosjan, bo odmówiły przejścia na prawosławie. W nieparzystych, zdaje relację ze swojego „prawdziwego” życia od momentu śmierci męża, który znęcał się nad nią fizycznie i psychicznie. Obie wersje są równie fascynujące co wiarygodne, głównie za sprawą stylizacji języka powieści i niesamowitemu darowi opowieści matki Makryny, w którą z talentem wcielił się Jacek Dehnel.



Autor w wywiadach podkreśla, iż napisał powieść a nie biografię, dlatego trzeba wziąć pod uwagę fakt, że choć wszystko o czym czytamy w tej książce jest oparte na źródłach historycznych, to jednak w dużej mierze jest to próba rekonstrukcji prawdziwych wydarzeń, szczególnie jeśli chodzi o utajane wydarzenia z prawdziwego życia Ireny-Makryny. W każdym razie pisarz prowadzi narrację równoległą tak pomyślnie, że ostatecznie jakakolwiek byłaby prawda o bohaterce jego książki, nie da się jej nie lubić. Nawet kiedy kłamie, zmyśla albo plącze się w swojej fikcyjnej opowieści jest nade wszystko sprytną (w pozytywnym znaczeniu), naznaczoną przez los kobietą.

Nie bez powodu przecież stała się postacią legendarną, uosobieniem romantycznego mitu Polski jako męczennicy gnębionej przez Rosjan. Nie przypadkiem jej czarowi ulegali kolejni romantyczni poeci  z samym Mickiewiczem na czele. Udało jej się wyprowadzić w pole nawet dwóch papieży o całej Wielkiej Emigracji i klerze nie wspominając. Z jej barwnych losów można by stworzyć fascynujący scenariusz filmowy a fakt jak wysoko zaszła od małej miejscowości poprzez Wilno i Paryż kończąc na Rzymie daje przykład tego, jak niesamowite niespodzianki szykuje dla ludzi ich przeznaczenie. Jestem na różni zafascynowana samą Makryną co książką Dehnela.

Jest to powieść o potędze opowieści, dzięki której przy odrobinie talentu można manipulować ludźmi; o sprytnym oszustwie i kobiecej sile dającej niewyobrażalne możliwości sterowania ludzkimi losami; jak także o obłędzie, który nie zawsze bywa zdemaskowany.

Jacek Dehnel stworzył wielkie dzieło na wysokim poziomie lingwistycznym, znakomicie wczuł się w klimat epoki i kobiecą psychikę, przypomniał albo przybliżył szerszej publiczności ważną i ciekawą postać-legendę. Książka niepozbawiona jest różnego rodzaju smaczków językowych, filozoficznych czy historycznych. Silne wrażenie wywarły na mnie opisy poetów. Matka Makryna Słowackiego, który napisał o niej poemat nazywa „wierszokletą” a Mickiewicza wspomina jako „kudłatego rymopisa”. Dla upamiętnienia moich ulubionych fragmentów tej książki zacytuję tu relację „Dehnelowej” Makryny ze spotkań z Adamem Mickiewiczem.

Przyjazd poety do Rzymu:

„Ledwie przejechał przez bramy, a już przeszedł przez całe miasto dreszcz, jak piorun, już Polaczków pobudził wszystkich z letargu. Mistrz, mistrz przyjechał, rymopis kudłaty. Zaczęli do Minerwy biegać, że ledwie nóg nie pogubili – Krasiński, hrabia, rzucił się na niego, ściskali się ponoć prawie do pobudzenia.” (s.322)

Pierwsze spotkanie Makryny z poetą:

„Stanęliśmy naprzeciw siebie w tej chatce ubogiej jak dwa garnki:ja gruba, czarno polewana, z wierzchu szpetna, ale pełna święconej wody, a on jako ten prorok siwy, piękny, prosty, jak strągiew farfurowa, ale do środka najgorsze mu Towiański wlał robactwo.” (s. 325)

Pożegnanie z poetą:

„Zadrżał i prawie ze schodka runął, ale wyściskał mnie, miękki i tkliwy. Nachyliłam się zaraz do ojczyńki i na ucho mu szepnęłam: On już drzewo suche. I tak było, więcej go żywego nie widziałam. Ani zresztą martwego. Pojechał gdzieś między Turki sprośne, i tam go śmierć zabrała. Napchali w niego zielska jakiegoś, liści, trawy, siana i tak, jak kukłę trocinami wypchaną, przysłąli go dopiero do Paryża i tam sobie razem z tym sianem gnije.” (s.341)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz