Dorota Masłowska, Kochanie zabiłam
nasze koty, 2012
Na ulicy przed domem leżał kot z
białym kołnierzykiem, ni to grzejąc się w słońcu, ni to raczej
jednak nie żyjąc, wnosząc z faktu, że nie było słońca ani
żadnych innych przyczyn, by leżeć wśród pędzących samochodów.
W końcu przyjedzie jakiś patrol i go zabierze – pomyślała Farah
w tym śnie i poprawiając dół od pidżamy, który wbijał jej się
w pachwinę, wróciła do lektury pisma.
Uwaga odkrycie - ostatnią książkę
Doroty Masłowskiej da się czytać. W odróżnieniu od Wojny
polsko-ruskiej tą powieść udało mi się doczytać.
Autorka od dawna intryguje mnie swoimi scenariuszami sztuk
teatralnych czy też kucharskimi felietonami w Zwierciadle,
dlatego byłam ciekawa jej kolejnej prozy. Udało mi się ją
przeczytać, miejscami byłam rozbawiona, częściej jednak zdziwiona
lub zniesmaczona.
Masłowska sprawnie wygina język,
żongluje słowami, tworzy ciekawe kombinacje językowe, bawi się
utartymi frazami i kalkami ale niewiele z tego wynika. Taki język
słyszę na ulicy (no może nie monachijskiej), kiedy słowa życia
codziennego trafiają do literatury nie zachwyca mnie to. Bawi, ale
nie powala z nóg.
Faktem jest, że lekko się to czyta, o ile jednak losy głównych bohaterek o dziwnych
imionach Farah i Joanne, miejscami zaciekawiają to jednak bije z
nich taki pesymizm, że nie śpieszno było mi do kolejnego
sięgnięcia po lekturę. Ciekawej treści, fabuły
czy akcji nie znalazłam prawie wcale. Żeby zrozumieć tę książkę trzeba chyba "myśleć Masłowską". Jednym
słowem....pozycja tylko dla wtajemniczonych.
"Wojna..." nawet mi się podobała, więc tym większa nadzieja na to, że i ta Masłowska mi podejdzie. ;)
OdpowiedzUsuńWedług mnie powieść "Kochanie, zabiłam nasze koty" jest już nieco dojrzalsza od "Wojny..." Zachęcam do przeczytania, będziesz mogła porównać:)
Usuń