Szczepan Twardoch, Morfina, 2012
"A teraz, myśli sobie mój głupi
Kosteczek, ojczyzna, którą wybrał, Ojczyzna wielkim "o" pisana,
wystawia go na najtrudniejsze próby, jak w rycerskim romansie, każąc
się w imię miłości publicznie tej miłości zaprzeć, znosić
obelgi i upokorzenia, podać się za tego, kogo najbardziej
nienawidzi, wszystko dla jej dobra, dla wyższego dobra. Cóż za
historia, Kosteczku, prawda?"
Świeżo po przeczytaniu Morfiny
w głowie wciąż słyszę przedziwny, tajemniczy, kobiecy głos jaki
towarzyszył głównemu bohaterowi powieści Twardocha. Sam autor w
jednym z wywiadów mówi o nim „czarna bogini”. Na początku
miałam wrażenie, że bohater Konstanty ma rozdwojenie jaźni albo
jest schizofrenikiem, dlatego narracje oprócz niego samego prowadzi
ktoś mu bliski, zawsze obecny, znający go lepiej niż on sam
siebie. Z biegiem czytania przekonywałam się jednak, że żeńską
część narracji prowadzi osoba wszechwiedząca, znająca przyszłość
nie tylko Konstantego ale nawet wszystkich przypadkowych ludzi
pojawiających się na jego drodze. Głos ten stawał się dla mnie
faktycznie czymś nieokreślonym, nieuchwytnym, nadprzyrodzonym.
Bardzo pomysłowy sposób narracji.
W każdym razie za sprawą książki
Twardocha znalazłam się w zbombardowanej na początku II wojny
światowej Warszawie. Przycichło nagle kolorowe życie bohemy
dwudziestolecia międzywojennego; zgasły światła w Ziemiańskiej;
na murach „zgwałconej”, pełnej umundurowanych Niemców stolicy
karteczki jako sposób poszukiwania zaginionej osoby; społeczność
żydowska zapewne jeszcze nie przeczuwa zgrozy swojego przeznaczenia.
Skamandryci oprócz Iwaszkiewicza i Tuwima już na Zachodzie, młody
Miłosz może jeszcze zastanawia się czy będzie walczył,
Białoszewski i Gajcy być może pełni niepokoju piszą już
pierwsze wojenne wiersze, a Szczepan Twardoch wprowadza do miasta
niespełnionego rysownika, morfinistę, kobieciarza choć też
przecież męża i ojca - „złotopiórego” Konstantego Willemana.
Bohater ten a raczej antybohater, choć włada piękną wiedeńską
mową uważa się za Polaka i to tylko jedna z przeróżnych
sprzeczności jakimi jest nacechowany. Jego tragizm, wynikający z
zagubienia własnej tożsamości, wzrasta z każdą stroną książki,
wzmagany dodatkowo przez bardzo realistyczne opisy brutalnych scen
oraz specyficzny język powieści, będący oryginalnym stylem
pisarstwa Szczepana Twardocha.
Morfinę okrzyknięto męską
powieścią. Zgadzam się z tym twierdzeniem głównie dlatego, że
książka ta wydaje mi się być napisaną z męskiego
punktu widzenia. Konstanty Willemann obnaża się przed czytelnikiem w
dosłownym i przenośnym znaczeniu. Zdradza swój prymitywny sposób
myślenia, beznadziejny tok rozumienia i prostackie usposobienie.
Choć zdecydowanie nie przepadam za tego typu bohaterami literackimi,
którzy za nic mają wszelkie wartości moralne i z lekkością, bez
najmniejszych skrupułów zdradzają nie tylko żony ale nawet
najlepszych przyjaciół, to jednak postać Kostka w jakiś
niezrozumiały sposób wzbudziła moje współczucie. Zaskakujące
zakończenie książki natomiast całkowicie wyprowadziło mnie z
równowagi.
"Żaden z trzylatka Polak, trzylatek to ledwie półczłowiek, półbestyjka kochana, małpiszon, nie żaden Polak. (…) Kobieta polska, matka, higiena. Przyszłe pokolenia. Dzieci są najważniejsze, dzieci to przyszłość narodu. Fizyka, eugenika i czarna Afryka. Nie że Jureczek, wnuczuś, słodycz w jasnowłosego cherubinka wcielona, nie – dzieci. Dzieci polskie, jebał je pies."
Ja nie czułam jakiejś szczególnej niechęci do Kostka, chociaż świętoszkiem to on nie jest. Myślę, że jego tragedia polegała na tym, że chciał być zwykłym człowiekiem, bawić się, żyć dostatnio, ale urodził się w takich czasach, że musiał wybrać jednak jakąś opcję (Polak, Niemiec, endek, socjalista). A nie chciał. I ten ostatni cytat w Twoim wpisie jest chyba o tym, że nie ma dzieci, ludzi jako takich, tylko mają być Niemcy, Polacy, itd. Moim zdaniem, książka mądra i na czasie.
OdpowiedzUsuńMasz racje! Zawsze dzięki literaturze uświadamiam sobie jakie mam szczęście żyjąc tu i teraz. Nie musze stawać przed koniecznością różnych trudnych, egzystencjalnych wyborów. Sama nie wiem, co zrobiłabym na miejscu Kostka. Człowiek chyba dopiero wtedy zaczyna poznawać sam siebie.
Usuń