Jerzy Stuhr, Tak sobie myślę…, 2012
Zasiadłam do dziennika
choroby Jerzego Stuhra z wielką ciekawością i już od pierwszej strony pochłonął
on mnie całkowicie. Autor opowiada o swoich przeżyciach na szpitalnym łóżku,
można by się więc spodziewać pesymistycznych zapisków, zwierzeń o chwilach
grozy, zwątpieniu czy rezygnacji. Nic bardziej mylnego. Jerzy Stuhr potrafi się
niezwykle zdystansować do swojej choroby, przyjmować fizyczne cierpienie z
jakąś oczywistą naturalnością, nie skarżyć się na los, racjonalnie sobie
wszystko tłumaczyć. Pozostaje przy tym w pełni świadomości, ani na chwilę nie
zapomina o pracy, o swojej pasji, cały czas jest na bieżąco z aktualnymi
wydarzeniami, z repertuałem kin i nowościami książkowymi. Być może to sposób
na przetrwanie trudnych dni ale bez wątpienia nie każdy potrafiłby się na to
zdobyć. Potrzeba niezwykłej siły i mądrości aby w obliczu zagrożenia życia
pozostać przy zdrowych zmysłach!
Mimo wszystko, pewnych
znaków świadczących o tym, że dziennik ten był pisany w szpitalu można się
doszukać. Autor już od początku zdaje się podsumowywać swoje życie, co jest
przecież charakterystyczne dla ludzi czujących zagrożenie. Powraca w
wspomnieniach do swoich ról, opowiadając różnego rodzaju anegdoty dotyczące
pracy na scenie czy spotkań z ciekawymi ludźmi. Innym wyraźnym dla mnie znakiem
choroby jest złość autora, na polityków, na młodych ludzi, na polską
rzeczywistość, na ustawy, zasady, utrudniające życie, na niezmienną od lat
ludzką mentalność. Chociaż miejscami irytował mnie narzekający ton, to jednak
niestety muszę przyznać autorowi rację. W prawie każdej kwestii się z nim
zgadzam i też ubolewam. Podziwiam, że Stuhr ma odwagę mówić głośno o tym, o
czym inni milczą i tylko zagryzają wargi z bezsilności, tak jak ja! Taka
szczerość jest na wagę złota, chociaż wiadomo, że nie dużo zmieni to jednak
pokazuje, naznacza problem. Dużą wadą społeczeństwa jest nie mówienie wprost
tego co się myśli, albo ubieranie tego w inne słowa, w eufemizmy aby na wszelki
wypadek zabrzmiało piękniej. Autor obrazuje taką sytuacje przykładem, że kiedy
uznany reżyser zrobi kiepski film, żaden krytyk nie odważy się napisać o nim
złego słowa, bo przecież nie można, nie wypada, na siłę trzeba doszukać się w
nowym dziele czegoś wartościowego.
W całym dzienniku najbliższe
były mi opisy i komentarze na temat książek, które ja też przeczytałam i filmów
także przeze mnie obejrzanych. Może dzięki temu, że z łatwością odnajdywałam
się w tym o czym pisze Stuhr, tak podobała mi się ta książka. Mało tego, opisy
polskiej rzeczywistości, nawet jeśli były czasami pełne narzekań, wzbudziły we
mnie ogromną tęsknotę do Polski. Uświadomiły mi jak bardzo tęsknię za polską
codzienną prasą, filmami, nowościami wydawniczymi, które do mnie docierają
dopiero po czasie. Latem w moim rodzinnym trójmieście odbywa się tyle imprez
kulturalnych, na których mnie nie może być. Niedawno książkowe święto
Literackiej Nagrody Gdynia, tydzień temu Literacki Sopot. Mnóstwo mądrych ludzi
i ciekawych dyskusji w jednym miejscu a ja tak daleko. Jesienią swoje premiery
ma całe mnóstwo polskich filmów, a ja nie mogę iść na nie do kina, muszę czekać
nie wiadomo jak długo żeby zobaczyć od dawna wyczekiwany nowy film Kolskiego.
Bolączki emigranta.
W Tak sobie myślę...
odnaleźć można dużo ciekawych, mądrych perełek, spostrzeżeń dostępnych jedynie
dla ludzi w pewnym wieku, patrzących przez pryzmat swoich życiowych doświadczeń.
Tym cenniejsze wydają się więc uwagi, którymi zechciał się podzielić wielki
aktor, rektor, profesor. I bynajmniej nie dotyczą one tylko i wyłącznie
przemijania, cierpienia i starości.
Na początku książki autor
mówi o tym, że jest już zmęczony, że zrobił już dużo, czuje się spełniony i
spokojnie może już przyjąć rolę obserwatora, wycofać się z aktywnego życia.
Jednak pod koniec dziennika w miarę powrotu do zdrowia czuć w nim coraz
większą energię, chęć pracy, działania. Choć wiem, że nasz wielki aktor
zasłużył sobie na odpoczynek to jednak jeszcze nie czas panie Jerzy, jeszcze
jest tyle do zrobienia:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz