Jakub
Małecki, Dygot, 2015
„Wyciąg mu wtedy flaki z brzucha i serce i posmaruj
nimi pług, a będziesz miał plony takie, że wielkie, piękne,
wielkie. Wpleć włosy w siatkę, a zająców nałapiesz, że całą
zimę ino żarcie i brzucho pełne i żarcie takie, takie. Pijta z
Irką jego krew, a będzieta zdrowe i nie umrzeta, nigdy nigdy nie
umrzeta, nigdy!”
Przygoda z Dygotem bardzo mi się podobała. Już
od pierwszej strony wyrywa z rzeczywistości i zagnieżdża się w
wyobraźni. W pięciu częściach powieści Małecki opisuje
wydarzenia od 1938 do 2004 roku. Narracja prowadzona jest
chronologicznie ale i tak pozostawia przyjemne uczucie dezorientacji,
gdy raz po raz skupia się na innej osobie i przedstawia pozornie niepowiązane ze sobą wydarzenia. Opowieść o trzech pokoleniach dwóch
rodzin, na których losy miały wpływ wydarzenia historyczne,
zaskakuje oryginalnością stylistyczną i unoszącą się ponad
stronami atmosferą tajemniczości oraz magiczności, na co wpływ ma
bez wątpienia wszechobecna metaforyka i symbolika folkloru.
Jakub Małecki
przedstawia oddzielnie rodzinę Łabendowiczów i Geldów
doprowadzając do połączenia ich losów. Fabuła nie wyodrębnia
głównych bohaterów, chociaż największą uwagę z pewnością
przykuwa dotknięty albinizmem Wiktor. Za sprawą wierzeń i
zabobonów powojennego społeczeństwa książka jest miejscami mroczna i tajemnicza, zaskakująca, pełna
różnego rodzaju uniwersalnych przeżyć egzystencjalnych. To
powieść bardzo emocjonalna, poruszająca szereg ważnych kwestii z
tolerancją dla odmienności na pierwszym miejscu. Autorowi udało
się naświetlić problem tożsamości, bólu istnienia i trafnie
scharakteryzować społeczeństwo – Polaków na przestrzeni
siedemdziesięciu lat. Wielkim plusem jest fakt, że
w książce tło historyczne nie przyćmiewa głównych wydarzeń a
jest jedynie ich motorem napędowym. Pojawia się tutaj też to co
lubię najbardziej – wątki polsko-niemieckie.
Powieść zdecydowanie jednak dzieli się na dwie
nierówne sobie części. Od początku opowieść o rodzinie Bronka i
jego niezwykłym „białym” synu wciąga nie pozostawiając chwili
na oddech. To właśnie Wiktora postawiłam sobie w centrum wydarzeń
i uczyniłam głównym bohaterem, kiedy więc jego historia dobiega
końca nie mogłam odnaleźć się w drugiej połowie książki.
Główny punkt opowieści nagle się przesunął. Nie
zostało to jednak odpowiednio zaakcentowane. Historią
drugiego bohatera, zanurzoną w naszą współczesność nie
potrafiłam się przejąć. Może to trochę wina zderzenia obok
siebie dwóch światów - powojennego społeczeństwa ze
współczesnym. W porównaniu zdecydowanie wygrywa ten pierwszy. Opis
minionych lat bardziej mnie poruszył. Między strony powieści
wkrada się magiczność a nawet poetyckość. Gdyby książka
skończyła się po pierwszej połowie byłaby w całości wybitna.
Część rozgrywająca się w XXI wieku trochę jednak obniża loty. Może
to też za sprawą beznadziejnego charakteru drugiego bohatera, a
może przez właśnie zmaterializowaną, ucywilizowaną
rzeczywistość, która wymaga innego języka opisu. Nie trzyma się
jej poetyckość ani uduchowienie.
Chciałabym ocalić od zapomnienia fenomenalny fragment
drugiej połowy książki, kiedy Sebastian wkradł się do klasztoru
i złorzeczy Bogu za chorobę mamy! Ten fragment utkwił mi głęboko w głowie.
Fragment godny do konkurencji z mickiewiczowską Wielką
Improwizacją. Współczesny język idealnie oddaje negatywne emocje!
Moje ukłony dla autora!
„A
wiesz dlaczego ci tam naszczałem? Bo jesteś zwykłym zasranym
szmaciarzem bez honoru. Nie wystarczy ci, że ją całą, kurwa
poparzyłeś, jak była mała? Co? Nie wystarczy ci, chuju? Nie
wystarczy ci, że jej męża zajebałeś? Nie wystarczy, że
zachorowała? Co? Musisz jeszcze teraz ją tak męczyć? Gdzie ty
masz jaja, ty frajerze pierdolony, za mnie byś się wziął lepiej,
ja nic dobrego w życiu nie zrobiłem i nie zrobię, mówię otwarcie
tu i teraz, zero szans, więc jak chcesz, to mnie jebnij teraz jakimś
piorunem albo zawałem, albo sraczką chociaż, czymkolwiek. Ale nie.
Ty nic nie zrobisz. Bo ty wolisz się znęcać nad chudą kobietą,
która od dziecka ma przejebane po całości. Ty zakompleksiony
psychopato, ty tchórzliwy frajerze, pierdol się, mam cię w dupie i
pamiętaj, jak jej coś jeszcze zrobisz, to tu będę przychodził co
niedzielę na mszę o dziewiątej trzydzieści, żeby na środku
ściągnąć gacie i zapierdolić kupę taką, że się wszyscy
bardzo zdziwią, co ja, kurwa, jem, że takie cuda potrafię z siebie
wykasztanić. Zrozumiano? Dociera?”. (s.227)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz